[KP] w przerwie
[Katarzyna Petkow]
Od wielu dni
niewiele słyszę - często prawie nic – jakieś szmery na zewnątrz
– brak własnego głosu i tylko buczenie-mruczenie – wszystko w
środku, w uszach – i tylko kiedy się mocno wsłuchuję, ponadto
skrzypienie szyi na zawiasach, dziwne trzaski z trzustki – nic nie
czuję – kompletnie – to znaczy... czuję takie różne – ale
się z tym nie utożsamiam kompletnie. to. jest poza mną i obok mnie
ale przede wszystkim daleko, daleko mimo że obok niby – niby
obok. Więc mówię. Mówię głośno żeby mnie wszyscy słyszeli i
żeby usłyszeli. Ale nie. To tylko ja tak do siebie gadam coś
mruczę. Tylko ja siebie tak nie słyszę. Więc mówię głośno –
jak się da – że może się wreszcie usłyszę właściwie –
właśnie. Ale nie. To tylko głos z zewnątrz. Ledwo wychodzi. Ledwo
dochodzi. Przez nos chyba, tubalny i bezsilny i bu... - buczy. O! Ile
wymaga walki!!! ta fonia słonia i nic... tego... walczę znów
jeszcze, żeby jeszcze coś wydukać – jednak móc. Ale nic z tego.
O nie. Tylko kilka gęsich dźwięków wykrztuszę – nieczystych a
płaczliwych. I słucham tego buczenia. Ale to nudne jest i płaskie
paskudnie, żadnej przestrzeni nie ma. Monotonnie i bezwładnie
popadam w samotny trans- - -nie-trans to bezruch tylko. Przeczekać
to myślę, zebrać się w sobie. Może jak podwinę łapki pod
siebie i wypuszczę pępowinę... albo pieprzyć to wszystko. I do
przodu. Do przodu i z górki na pazurki. Rozpieprzyć to wszystko i
nabić sobie limko. Rozpieprzyć się, pieprzyć się i toczyć jak
kamień. Porwać sobie skórkę. Poszarpać nawet. Pocieszę się po
tym – zawsze jakaś odmiana. Nie jednak schować te łapki. Nie
obgryzać pazurków i skórków. Bu... buczenie. Pulsowanie.
Skrzypienie. Ach jakże dobry ten brak. To brak powonienia spowalnia
mnie. O nie, nie powącham cię, o, nic nie czuję. Nie czuję
twojego potu – nie czuję mojego potu. Żadnych fiołków i żadnego
gówna. Zero. Null. Już nic. Na reszcie. Robię więc test –
pryskam sobie tymi moimi różami prosto w pysk. I nie czuję. Jestem
kosmita! Na obcej planecie. Jestem szyba – oglądam kolorowe rybki.
Lewituję z wami rybki. Długo. Poddaję się trochę powoli. Od
czasu do czasu. To ma swoje dobre strony – czy mam w ręku ciastko
czy gówno – na wszystko patrzę równo, zarówno mnie to obejdzie.
Robię swoje; wyrzucam, sprzątam, wycie-ram, szoruję, zbieram,
wyrzucam, wycieram, szoruję, pakuję, pakuję. Powtarzam wszystko
jeszcze raz, jeszcze raz, nie wiem ile razy. Może już wystarczy?
Nie wiem. Nie czuję nic. Ale inni czują – prawdopodobnie... muszę
być czujna jednak. Przy nich tak trochę dla nich i na zaś. Chociaż
po prawdzie gówno mnie to obchodzi! Żeby choć gdzieś w noc od
tego – gdzie powietrze. Ale nie. Ciemność jest ładna. Ciemność
oświetla wszystko na odwrót. Zaciera podziały, unieważnia
granice, pogłębia cienie. Ciemność wypełnia to, co nie jest
twarde i przypomina mi się – ile tu jest miejsca! - pomiędzy tymi
wszystkimi ścianami, co ograniczają za dnia. To jest bardzo piękny
stan taka ciemność tam i ta, tu – w środku. Którejś nocy nie
zasypiam, tylko czuję, że mnie to wszystko rozsadza. To się
manifestuje bólem. Boli mnie każda ściana. Bój, który odbija się
jak stalowa kulka wystrzeliwana w automacie. Odbija się od każdej
ściany, każdej przeszkody i zbija te swoje punkty. Teraz już wiem,
że nie uniknę tego. Energii jest jest za dużo. Muszę ją wypuścić
czym tylko się da, muszę się uwolnić. Każę bólowi pląsać po
całym ciele. Wytrząsam to każdym ruchem, porem otworem –
wszystko jedno. Przebijam się przez siebie od środka. Wiem jak to
działa. Z każdym ruchem zbliżam się do celu. Wypycham oddech w
dół i w górę. Powietrze z uszu. Twarde powietrze ze trzewi, z nóg
i z rąk. Ja – rozkołysana marioneta. Czuję jak ruch i oddech
wirują wokół w ciemności. Jest droga do przebycia. Nie
zatrzymywać się. Czas ruszać.
Zdrowiej...
OdpowiedzUsuń