[MaK] Po próbach 7 i 9.11

Ćwiczenie z "jestem" było intensywne, złożone. Kiedy wydaje mi się, że czyjeś "jestem" jest słabsze od mojego, kiedy partner za szybko staje się miękki, ugodowy, coś mnie blokuje przed dalszą swobodną impro. Czy to lęk o partnera - że jak sięgnę zbyt głęboko w siebie, wyciągnę stamtąd coś, co go przytłoczy, będzie zbyt - czy o siebie - że potrzebuję silnej kotwicy w drugiej osobie, by móc odpłynąć daleko? (trochę analogiczne do psychodelicznego tripu) Do jakiego stopnia te wszystkie wrażenia to projekcja jakiegoś mojego wewnętrznego wzorca?

Flow słowny - dużo dała mi interwencja Piotra, który znienacka wpił się rękami w mój brzuch, wyrwało to mój strumień z sennego poszukiwania ku czemuś bardziej emocjonalnemu, dynamicznemu. Słowa bardzo ułatwiają wejście w jakieś emocje, sam ruch jest często za suchy, zbyt abstrakcyjny i nieokreślony znaczeniowo (ciekawi mnie, czy dla innych też). Zarazem złapawszy silną emocję (np. złość) strumień robi się bardziej określony, jednowymiarowy, przestaje rozlewać się nitkami wszerz. Po ćwiczeniu byłem mocno "naspidowany", aż musiałem przeprosić studentów, z którymi mam potem zajęcia, za wybuchnięcie śmiechem bez wyraźnego powodu ;) A mimo to - subiektywnie byłem w trakcie tego strumienia na głębokości około -4, czuję, że są pod spodem istotnie głębsze poziomy. Setting "sceniczny" (jedna para na środku, reszta obserwuje i ewentualnie interweniuje) moim zdaniem dodaje sporo energii, bo całość nabiera bardziej "rytualnego" charakteru, głos zaglębia się w wewnętrzną drogę, która może znaleźć rezonans z kręgiem wokół. U mnie akurat tak nie było, bo interwencje zewnętrzne potem nie były wyraźne i nie było tam wiele słów, ale czuję potencjalną moc płynącą z możliwości kontrapunktowania opowieści głównego działającego "burdonem" z kręgu. Jak dostanę nagranie, zastanowię się też nad powtarzającymi się w rożnych moich strumieniami stałymi wzorcami.

W ślepcu najpierw wykonywałem ćwiczenie z Hungiem jako opowiadacz i nie było to w moim odczuciu zbyt udane, gdyż wyszła z tego walka - Hung chciał działać właściwie całkowicie samodzielnie, ja chciałem silnie narzucić założone ramy bycia opowiadaczem. W drugiej odsłonie, kiedy byłem ślepcem, znajdowałem łatwość "archetypowej" interpetacji tego, co się dzieje, zarazem czując do pewnego stopnia jedność z partnerem (to, co opowiadający mi robi, tak naprawdę w jakimś sensie sam sobie robię). Jak wspominałem potem w kółku, pewną pułapką takiej "harmonii" jest ugrzęźnięcie w labiryncie czy kołowrocie własnych symboli, podczas gdy "poczucie autentycznie nieprzewidywalnej, zewnętrznej rzeczywistości" bierze się też z desynchronizacji, niezgody (ale nie zupełnej). Przydatne byłoby rzucone kilka razy absurdalne słowo sypiące piach w tryby interpretującego umysłu - jeśli np. opowiadacz po "archetypicznie naładowanej" sekwencji działań układa mnie na podłodze jak zmarłego, a następnie mówi: "właśnie rysujesz grafitti", to może być bardzo mocne, bo ściera na zasadzie koanu "niemożliwy" bezsens z faktem dokonanym.

Hipnoza nie weszła mi zupełnie, nie bardzo umiem wczuwać się, kiedy ktoś mi mówi, co ma się w danej chwili dziać, w niezgodzie z moim własnym rytmem (dlatego też nigdy nie medytowałem z nagraniami), poza tym głos hipnotyzerki mnie irytował (zbyt błogi, za mało jakiegoś zdrowego dystansu do całej tej imprezy).

Inspiruje mnie to, co Michał napisał o "obojętności" działających. Wyobrażam to sobie tak, że każdy działający ma swój wyrazisty świat, który przecina się z drugim tylko na zasadzie czystej synchroniczności, pozaprzyczynowego przypadku, który _jednak_ nie jest nigdy przypadkiem, bo wszystko wpływa na wszystko. Coś jak dwa zdjęcia nałożone jedno na drugie jak przy podwójnej ekspozycji. W moim świecie wykonuję ruch, który jest sięgnięciem po filiżankę, a w świecie drugiej osoby ten sam mój ruch powoduje pociągnięcie za sznur i bicie dzwonu, którego u mnie w ogóle nie ma - i my sobie *całkowicie* nie zdajemy sprawy z konsekwencji własnych działań u tego drugiego, a jednak jakoś je chwytamy, słuchamy, nasze przecięcia mają jakąś intencjonalność. Ma w sobie jakąś grozę wyobrazić sobie, że moje banalne czynności codzienne w jakimś świecie pod spodem mogą wywoływać metafizyczne lawiny i eksplozje, których jestem całkowicie nieświadom, jak niemowlak-olbrzym tratujący mikroskopijne miasta w poszukiwaniu grzechotki na podłodze.

Komentarze

  1. A Mindell pisze o nie-działaniu (taoistyczne wu-wei). Dla mnie istota flow :)

    OdpowiedzUsuń
    Odpowiedzi
    1. https://drive.google.com/file/d/1vkZoUt1hG0_mAyOqF4LRu19f1SGAoyqq/view?usp=drivesdk

      Usuń
    2. https://drive.google.com/file/d/1NbXYP_0MEpkdjlHqeEtwDmBGvdco2E-R/view?usp=drivesdk

      Usuń

Prześlij komentarz

Popularne posty z tego bloga

[archiwum] Ela mome tekst plus mp3 plus gadanie 31.10.2017

[KP] zamiast zamknięcia

[MiK] Podsumowanie